wtorek, 30 grudnia 2014

Czas nie jest istotny. Oktor - Another Dimension of Pain.

No i wreszcie jest. 15 grudnia br. ukazał się długo oczekiwany drugi album grupy Oktor. Długo wyczekiwany, gdyż jego pierwsze dźwięki ujrzały światło dzienne ponad 3 lata temu, a poprzednie wydawnictwo zespołu All Gone In Moments pochodzi z 2007 roku. Ale jak można usłyszeć na albumie: „czas nie jest istotny” ;) Być może wydawnicza obsuwa wynika z faktu, iż 66% (\m/) zespołu – bracia Jan i Jerzy Rajkow-Krzywiccy znani są również z innej warszawskiej formacji, a mianowicie Thesis, (a w przeszłości również z dobrze zapowiadającego się zespołu April Ethereal). Oktor prezentuje jednak zgoła odmienny klimat muzyczny – płyta Another Dimension Of Pain opatrzona została etykietką funeral doom metal. Poza wspomnianym rodzeństwem w skład zespołu wchodzi również wokalista Piotr Kucharek. Nie jest on jednak jedynym wokalistą udzielającym się na tym albumie – gościnnie zespół wspomogli również Matti Tilaeus ze Skepticism, Kuba Grobelny z Eternal Tear oraz Kacper Gugała z Thesis.

Na płycie Another Dimension Of Pain znajdziemy 8 utworów, w tym jedynie 3 z nich to mocno rozbudowane kompozycje, pozostałe to krótsze klawiszowe utwory. Jako że pierwszy longplej formacji Oktor był w zasadzie składanką wcześniej zarejestrowanych utworów, można powiedzieć, iż tegoroczne wydawnictwo jest ich pierwszym w pełni przygotowanym albumem. Tym, co najbardziej zaskakuje na pierwszy rzut ucha, to połączenie dwóch języków w warstwie tekstowej: polskiego i anielskiego. Zabieg ten znany jest już z wcześniejszych dokonań zespołu i jest jak najbardziej celowy. I choć początkowo może dziwić takie poplątanie języków, to w ostatecznym rozrachunku przeplatanka anglojęzycznego growlu i polskiego śpiewu wypada bardzo ciekawie. Jak już wspominałam, na płycie usłyszeć można kilka czystych wokali, growl Jana oraz przeróżne szepty i zawodzenia, bez których prawdopodobnie doom metal nie byłby sobą. Jedynym, do czego mogę się przyczepić w części śpiewanej, jest wymowa i maniera wokalna Piotra, które momentami mogą drażnić. Warstwa liryczna wygląda jednak bardzo przyzwoicie, prezentując wpisujące się w klimat gatunku muzycznego egzystencjalno-tanatologiczne rozterki. Całkiem sprytne wydaje się też połączenie nazw instrumentalnych utworów w tytuł całego wydawnictwa.

Co do samej zawartości muzycznej, to mam wrażenie, że chłopcy nieco przyspieszyli kroku. W porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami zespołu zawartość ADOP jest jakby bardziej dynamiczna, szybsza (jak na doom) i bardziej melodyjna. Ogólnie mniej funeral, bardziej doom. W tle przebrzmiewa mi nieco My Dying Bride, ale być może dlatego, że jest to jeden z nielicznych zespołów doommetalowych, które znam i szanuję. Płyta ponadto okraszona została fragmentami klawiszowymi inspirowanymi, jak wyczytałam, twórczością Fryderyka Chopina, które zaskakująco dobrze wplatają się w ten muzyczny klimat. Nie jest to jednak typowy koncept-album, słuchając płyty można chwilami odnieść wrażenie, że zarówno całość jak i poszczególne części utworów są nieco „poszarpane”. Pierwsza z dłuższych kompozycji - będąca singlem Conscious Somatoform Paradise, jeśli w przypadku utworu ponaddwunastoipółminutowego utworu w ogóle można mówić o „singlu”, została wypuszczona już rok temu. Utwór jest dość zróżnicowany, jednak przebrzmiewa tu dobry, klasyczny doom. Na uwagę na albumie zasługuje również utwór - Hemiparesis Of The Soul z wżerającymi się w głowę zapętlonymi gitarami i ciekawymi przejściami. Z kolei Mental Paralysis rozpoczyna miłe dla ucha progresywne plumkanie, które następnie przechodzi w cięższe pełne niepokoju dźwięki, a cały numer rozwija się niczym serpentyna. Utwór wieńczący album – Undone który jest dłuższą formą fortepianową, tym razem jednak przyprawioną ciepłym głosem wokalisty Thesis, stanowi dobre domknięcie całości. Po wyłączeniu albumu w głowie przede wszystkim obijają się śpiewane czysto melodyjne frazy i charakterystyczne dla braci Krzywickich skomplikowane gitarowe riffy. Duże ukłony należą się również za produkcję albumu – brzmienie jest bardzo przestrzenne, czyste i jasne, jak na ten gatunek muzyczny ;)

Uwielbiam muzyków wszechstronnych, multiinstrumentalistów, a do nich zaliczyć można również Jerzego, który ogarniał większość zarejestrowanych na płycie ścieżek instrumentów (gitara, bas, klawisze, perkusja) oraz jak mniemam zajął się również brzmieniem albumu. I za to muzykowi należą się wielkie brawa. Tym bardziej myślę, że warto śledzić dalsze losy formacji Oktor, która nie bez kozery wydała swój album pod szyldem zagranicznego wydawcy. Nie od dziś wiadomo, że Polska dobrym metalem stoi.

wtorek, 9 grudnia 2014

KRIMH - Explore. Rodzynki w cieście.

W oczekiwaniu na nowe wydawnictwo KRIMH, postanowiłam napisać parę słów o jego poprzednim dziele. Kim właściwie jest Krimh? Kerim Lechner - młody, austriacki multiinstrumentalista, choć po ilości polskich przekleństw w jego filmikach można by podejrzewać, że chłopak ma polskie korzenie ;) Albo po prostu (za) dużo czasu spędzał z Polakami ;) W 2009 Kerim zasilił szeregi Decapitated po śmierci Vitka, zastępując go na stanowisku pałkera. Znany jest również ze współpracy z takimi polskimi zespołami jak Behemoth i Vesania.
Na projekt KRIMH trafiłam przy okazji nadchodzącej premiery jego kolejnego solowego albumu wydanego po raz kolejny przy pomocy finansowania społecznościowego - a ze zbieraniem kasy od fanów chłopak raczej nie ma problemów. Ba, teraz sama bym się chętnie dorzuciła. Wszystko przez ten teledysk. Pierwsze wrażenie: łoł, ciary.
Poznajecie wokal? To właśnie on mnie zwabił. Śpiewa nie kto inny jak sam Patryk Zwoliński - frontman grupy Blindead. Po szybkim reaserchu największym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że KRIMH jest projektem solowym. Na kanale youtube znaleźć można mnóstwo filmików prezentujących przystojnego młodzieńca grającego na przemian na perkusji, gitarze elektrycznej i basowej. Szok i niedowierzanie.



Ale do rzeczy. Debiutancki album KRIMH. Okładka wydanego ponad rok temu krążka prezentująca najczarniejsze odchłanie oceanu znakomicie oddaje jego muzyczną zawartość. W zasadzie od początku nie mamy wątpliwości, jak mroczne muzyczne rejony będziemy eksplorować. Jest jednak kilka niespodzianek. Pomimo swego ciężaru i skomplikowania każdy kawałek zaskakuje jakimś progresywnym elementem. Całość wydaje się niesamowicie wyważona i osobiście nie odważyłabym się nadać tu żadnej etykiety. Mamy tu black/death metal, a nawet techniczny death, wiele jest tu elementów progresywnych i melodii [sic!], a nawet postrockowe gitary. Najprościej byłoby z pewnością wrzucić ten album do eksperymentalno-progresywnometalowego worka, ale to droga na skróty.

No to jedziemy z koksem. Play. Zaskakuje już pierwszy numer - ponad trzyipółminutowy "The Ocean Darkness" to liczne zwolnienia i zmiany tempa, a między gęsto sianymi riffami niczym w czeluściach oceanu pojawia się urzekająca i zwiewna niczym meduza melodia. Kolejny kawałek "Der Pestarzt" od początku rozjeżdża niczym walec. Blasty, od których niejeden pałker nabawiłby się przepukliny, techniczna szybkość i precyzja. I wtedy nastaje refren, jeśli można to nazwać refrenem. Powtórzony kilkakrotnie niesamowicie chwytliwy riff, który zaraz przechodzi w TO. Niesamowita, postrocka wręcz przestrzeń! Cudowne!
Z kolei "Pieces" od początku brzmi bardzo progresywnie, fascynująca symfonia dźwięków okraszona solidnym popisem gitarowego tappingu. Dalej jest jeszcze lepiej - znów progresywna przestrzeń maluje mroczne podwodne krajobrazy - to trochę taki Opeth (kiedy mówię Opeth, mam na myśli stary Opeth), ale z pierdolnięciem. Numer niesie groove, którego nie powstydziłaby się niejedna metalowa kapela. I potem to niesamowite wyciszenie na koniec... Malowanie dźwiękiem. Orgazmiczne. "Leaves" uznałam za nieco słabszy moment płyty. I znów walec, teraz jakby lekko... powermetalowy? ;) Ale nie dajcie się zwieść, dalej brzmi trochę jakby Opeth miał zaparcie - progresywnie i ciężko. Superciężko i technicznie. Ten numer jest jak odliczanie zegara... tylko bomba nie wybucha. Nadchodzi "We Sleep in Skies". Nieco oniryczny progresywno-postrockowy początek przechodzi w złowrogi groove i blasty. Kawałek porządnego blacku. I kiedy czuje się już lekkiw zmęczenie i przesycenie techniczną grą i ściganiem się muzyka z samym sobą na riffy i blasty - znów wraca melodia. Chcecie jeszcze więcej? "Linfen" zaczyna się skocznym blackiem, jednak w środku ma ukryty skarb - iście opethowe pejzaże. Chyba jednym z najciekawszych numerów na płycie jest "Your Inner Self" otwierany przez postrockowy krajobraz rodem z gwiezdnych mgławic. Potem znów łomot, jednak dla punktu kulminacyjnego tego utworu można by znieść nawet blackmetalową paradę w kościele. Zamykający płytę kawałek tytułowy świetnie domyka i podsumowuje jej zawartość, przywołując mi na myśl dokonania mało skądinąd znanej francuskiej formacji Naive. I znów Opeth, tym razem ten z czasów MAYH, bieg przez las i skrajne emocje. Chyba najbardziej równy numer na tej płycie.

I ciach. Koniec. Pozostaje niedosyt. Na szczęście jutro premiera drugiego albumu :)
Najbardziej zaskakujące dla mnie jest to, że zupełnie nie odczuwam braku wokalu na tej płycie. Wokal i warstwa tekstowa zwykle stanowi dla mnie ważną składową muzyki, jednak w tym przypadku trudno mówić tu o niedoborze. Album wydaje się kompletny, a dźwięki instrumentów angażują na tyle, że brak wokalisty jest naprawdę niezauważalny. Choć z drugiej strony kawałek okraszony śpiewem Zwolińskiego rozkłada na łopatki.

Podsumowując, czego jak czego, ale szybkości nie można Kerimowi odmówić. Zresztą nie wiem, czy w tej chwili mogłabym mu odmówić czegokolwiek ;) #iykwim Dużo na tym albumie jest patentów znanych, słuchając ciągle na myśl przychodzą mi dokonania różnych zespołów, zgrabnie przemycane i przeplatane z zupełnie skrajnymi motywami. Krimh składa z tych dźwiękowych puzzli obrazy tak abstrakcyjne, że nigdy wcześniej nawet nie wyobrażałam sobie, że można usłyszeć coś takiego. Taki krążek. Od 3 dni jestem zdumiona, ten album mnie omamił, zawładnął mną i nie chce puścić. I pomimo tej ciężkości kompozycji, od której już odwykłam, naprawdę dobrze się go słucha. Dziś w pracy przesłuchałam go co najmniej 7 razy. Tak naprawdę jedynym, co mogłabym zarzucić tej płycie jest przesycenie brutalnością, którą pomimo wszystko potrafię zaakceptować dzięki tym progresywnym rodzynkom w death/blackmetalowym cieście. Nie jest to jednak do końca zarzut. Być może fanom zespołowej działalności Krimha przeszkadzać będą właśnie te rodzynki. Zastanawiam się tylko, czy tak samo patrzyłabym na ten album, gdyby był on dziełem grupy ludzi. Nie wiem, może. Ale nie jest. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tę płytę ZROBIŁ jeden człowiek. Zrobił: wymyślił, skomponował i zagrał. Najbardziej urzekająca jest ta niesamowita różnorodność środków połączona w jedną, całkiem spójną całość. Aż trudno pojąć, że to zrodziło się tylko w jednej głowie. Chapeau bas, Krimh.