wtorek, 9 grudnia 2014

KRIMH - Explore. Rodzynki w cieście.

W oczekiwaniu na nowe wydawnictwo KRIMH, postanowiłam napisać parę słów o jego poprzednim dziele. Kim właściwie jest Krimh? Kerim Lechner - młody, austriacki multiinstrumentalista, choć po ilości polskich przekleństw w jego filmikach można by podejrzewać, że chłopak ma polskie korzenie ;) Albo po prostu (za) dużo czasu spędzał z Polakami ;) W 2009 Kerim zasilił szeregi Decapitated po śmierci Vitka, zastępując go na stanowisku pałkera. Znany jest również ze współpracy z takimi polskimi zespołami jak Behemoth i Vesania.
Na projekt KRIMH trafiłam przy okazji nadchodzącej premiery jego kolejnego solowego albumu wydanego po raz kolejny przy pomocy finansowania społecznościowego - a ze zbieraniem kasy od fanów chłopak raczej nie ma problemów. Ba, teraz sama bym się chętnie dorzuciła. Wszystko przez ten teledysk. Pierwsze wrażenie: łoł, ciary.
Poznajecie wokal? To właśnie on mnie zwabił. Śpiewa nie kto inny jak sam Patryk Zwoliński - frontman grupy Blindead. Po szybkim reaserchu największym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że KRIMH jest projektem solowym. Na kanale youtube znaleźć można mnóstwo filmików prezentujących przystojnego młodzieńca grającego na przemian na perkusji, gitarze elektrycznej i basowej. Szok i niedowierzanie.



Ale do rzeczy. Debiutancki album KRIMH. Okładka wydanego ponad rok temu krążka prezentująca najczarniejsze odchłanie oceanu znakomicie oddaje jego muzyczną zawartość. W zasadzie od początku nie mamy wątpliwości, jak mroczne muzyczne rejony będziemy eksplorować. Jest jednak kilka niespodzianek. Pomimo swego ciężaru i skomplikowania każdy kawałek zaskakuje jakimś progresywnym elementem. Całość wydaje się niesamowicie wyważona i osobiście nie odważyłabym się nadać tu żadnej etykiety. Mamy tu black/death metal, a nawet techniczny death, wiele jest tu elementów progresywnych i melodii [sic!], a nawet postrockowe gitary. Najprościej byłoby z pewnością wrzucić ten album do eksperymentalno-progresywnometalowego worka, ale to droga na skróty.

No to jedziemy z koksem. Play. Zaskakuje już pierwszy numer - ponad trzyipółminutowy "The Ocean Darkness" to liczne zwolnienia i zmiany tempa, a między gęsto sianymi riffami niczym w czeluściach oceanu pojawia się urzekająca i zwiewna niczym meduza melodia. Kolejny kawałek "Der Pestarzt" od początku rozjeżdża niczym walec. Blasty, od których niejeden pałker nabawiłby się przepukliny, techniczna szybkość i precyzja. I wtedy nastaje refren, jeśli można to nazwać refrenem. Powtórzony kilkakrotnie niesamowicie chwytliwy riff, który zaraz przechodzi w TO. Niesamowita, postrocka wręcz przestrzeń! Cudowne!
Z kolei "Pieces" od początku brzmi bardzo progresywnie, fascynująca symfonia dźwięków okraszona solidnym popisem gitarowego tappingu. Dalej jest jeszcze lepiej - znów progresywna przestrzeń maluje mroczne podwodne krajobrazy - to trochę taki Opeth (kiedy mówię Opeth, mam na myśli stary Opeth), ale z pierdolnięciem. Numer niesie groove, którego nie powstydziłaby się niejedna metalowa kapela. I potem to niesamowite wyciszenie na koniec... Malowanie dźwiękiem. Orgazmiczne. "Leaves" uznałam za nieco słabszy moment płyty. I znów walec, teraz jakby lekko... powermetalowy? ;) Ale nie dajcie się zwieść, dalej brzmi trochę jakby Opeth miał zaparcie - progresywnie i ciężko. Superciężko i technicznie. Ten numer jest jak odliczanie zegara... tylko bomba nie wybucha. Nadchodzi "We Sleep in Skies". Nieco oniryczny progresywno-postrockowy początek przechodzi w złowrogi groove i blasty. Kawałek porządnego blacku. I kiedy czuje się już lekkiw zmęczenie i przesycenie techniczną grą i ściganiem się muzyka z samym sobą na riffy i blasty - znów wraca melodia. Chcecie jeszcze więcej? "Linfen" zaczyna się skocznym blackiem, jednak w środku ma ukryty skarb - iście opethowe pejzaże. Chyba jednym z najciekawszych numerów na płycie jest "Your Inner Self" otwierany przez postrockowy krajobraz rodem z gwiezdnych mgławic. Potem znów łomot, jednak dla punktu kulminacyjnego tego utworu można by znieść nawet blackmetalową paradę w kościele. Zamykający płytę kawałek tytułowy świetnie domyka i podsumowuje jej zawartość, przywołując mi na myśl dokonania mało skądinąd znanej francuskiej formacji Naive. I znów Opeth, tym razem ten z czasów MAYH, bieg przez las i skrajne emocje. Chyba najbardziej równy numer na tej płycie.

I ciach. Koniec. Pozostaje niedosyt. Na szczęście jutro premiera drugiego albumu :)
Najbardziej zaskakujące dla mnie jest to, że zupełnie nie odczuwam braku wokalu na tej płycie. Wokal i warstwa tekstowa zwykle stanowi dla mnie ważną składową muzyki, jednak w tym przypadku trudno mówić tu o niedoborze. Album wydaje się kompletny, a dźwięki instrumentów angażują na tyle, że brak wokalisty jest naprawdę niezauważalny. Choć z drugiej strony kawałek okraszony śpiewem Zwolińskiego rozkłada na łopatki.

Podsumowując, czego jak czego, ale szybkości nie można Kerimowi odmówić. Zresztą nie wiem, czy w tej chwili mogłabym mu odmówić czegokolwiek ;) #iykwim Dużo na tym albumie jest patentów znanych, słuchając ciągle na myśl przychodzą mi dokonania różnych zespołów, zgrabnie przemycane i przeplatane z zupełnie skrajnymi motywami. Krimh składa z tych dźwiękowych puzzli obrazy tak abstrakcyjne, że nigdy wcześniej nawet nie wyobrażałam sobie, że można usłyszeć coś takiego. Taki krążek. Od 3 dni jestem zdumiona, ten album mnie omamił, zawładnął mną i nie chce puścić. I pomimo tej ciężkości kompozycji, od której już odwykłam, naprawdę dobrze się go słucha. Dziś w pracy przesłuchałam go co najmniej 7 razy. Tak naprawdę jedynym, co mogłabym zarzucić tej płycie jest przesycenie brutalnością, którą pomimo wszystko potrafię zaakceptować dzięki tym progresywnym rodzynkom w death/blackmetalowym cieście. Nie jest to jednak do końca zarzut. Być może fanom zespołowej działalności Krimha przeszkadzać będą właśnie te rodzynki. Zastanawiam się tylko, czy tak samo patrzyłabym na ten album, gdyby był on dziełem grupy ludzi. Nie wiem, może. Ale nie jest. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tę płytę ZROBIŁ jeden człowiek. Zrobił: wymyślił, skomponował i zagrał. Najbardziej urzekająca jest ta niesamowita różnorodność środków połączona w jedną, całkiem spójną całość. Aż trudno pojąć, że to zrodziło się tylko w jednej głowie. Chapeau bas, Krimh.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz